Spalismy prawie przez cala droge. Obudzilismy sie kolo 4 czasu wschodnioeuropejskiego i nie za bardzo wiedzielismy, co ze soba zrobic. Pani stewardessa zyczliwie przynosila nam fistaszki i piwo, a my siedzielismy przed ekranami wbitymi w fotele innych pasazerow zabijajac czas.
Na lotnisku w Paryzu wyladowalismy bez opoznienia. Ogarnelo nas dziwne uczucie, ze przygoda sie skonczyla i dotarlo do nas, ze wracamy.
Wysiedlismy z samolotu i nic milszego nie moglo nas spotkac jak zapytana po francusku francuska stewardessa zaczela odpowiadac ni stad ni z owad po angielsku. Bienvenu en France.
Po bardzo dlugich poszukiwaniach (azjatycki pech nie dal za wygrana) udalo sie nam znalezc kawiarnie. Terminal europejski na de Gaulle'u jest jakis zagmatwany. A moze to my bylismy zgubieni w czasie... nie wiem... W kazdym razie udalo sie nam upolowac calkiem smaczne dwie francuskie kawy i croissanty. Wzielismy je nawet na wynos.
Zapakowalismy sie do mini samolociku PLL LOT (oczywiscie w porownaniu do Jumbo, ktorym lecielismy z Azji) i odbilismy sie z francuskiej ziemi, by wyladowac po niecalych 2 godzinach w grodzie Kraka.