Dzisiaj Ania zabrala nas na niesamowita wycieczke!
Ania pracuje w organizacji, ktora zajmuje sie pomoca dla Aborygenow. Kazdy, kto tylko chce moze tam przyjsc i doradzic sie w sprawach finansowych. Jedno z biur tej wlasnie organizacji znajduje sie w Mossman i tam wlasnie pojechalismy.
Mossman i okolice zamieszkuje plemie Kuku Yalanjii, prawdopodobnie najwieksze ilosciowo w stanie Queensland. Ale o tym dokladniej bedzie za chwile. Na poczatek wybralismy sie na spacer do parku narodowego Mossman Gorge (wstęp bezpłatny). Hustalismy sie na wiszacym moscie, podziwialismy las tropikalny, ogladalismy swieta gore Aborygenow i moczylismy rece w pieknej rzece Mossman.
Las tropikalny jest bardzo gesty, ciemny i chlodny, pelny nieznanych roslin i stworzen. Dla bialasa taka wycieczka nie zawsze moze zakonczyc sie pomyslnie...
My wpadlismy na genialny pomysl, aby wybrac sie na spacer z przewodnikiem. Tak tez zrobilismy. Kosztowało nas to 33$ os osoby ze znizka studencka i zajelo 2 godziny.
Przywital nas krepej budowy pan o kruczoczarnych wlosach do ramion i bardzo ciemnej skorze. Jeden z plemienia Kuku Yalanji. Ruszylismy w las...
Pierwszym punktem postoju okazalo sie miejsce, gdzie rosnie piekna roslina o lisciach w ksztalcie serca i o owocach podobnych do malin. Oczywiscie ta roslina jest bardzo grozna - gdy sie jej dotknie, powoduje bol, ktory moze sie utrzymywac nawet przez rok. Owoce maja te sama wlasciwosc, jednak byly uzywane do leczenia zlaman. Odbywalo sie to na zasadzie niszczenia bolu innym bolem... Pierwsi europejscy kolonizatorzy uzywali lisci tej rosliny w pospiechu jako... papieru toaletowego. Hihi...
Dalej udalismy sie do miejsca, gdzie stoi prawdziwa chata. Znalezlismy tez tam dzide i miejsce, w ktorym rozpala sie ognisko tuz przy wejsciu do chaty, ktore odstrasza wszystkie insekty. Chata ta nie jest juz zamieszkana, gdyz ludzie nie maja co jesc. Kiedys polowali na wallabies i kangury drzewne, ale od bardzo wielu lat nie bylo tam pozaru, wiec nie ma nowych roslin i zwierzeta nie maja co jesc. Wszystkie przeniosly sie na nowe tereny.
Nastepnie nasz przedodnik pokazal nam orzechy, ktore nie sluza do jedzenia, ale jako swieczki - pala sie nawet do 15 min. Pozniej widzielismy gniazdo termitow oraz miejsce, gdzie kobiety przeprowadzaja inicjacje (male dziewczynki staja sie dorosle). Te miejsca kobiece sa w pieknych zakatkach blisko rzek. Rzeka takze przydaje sie do tworzenia farb z miekkich skal, ktore poza wlasnosciami ozdobnymi maja takze wlasnosci ochronne dla skory, szczegolnie u malych dzieci, ktore maja jasna karnacje.
Dalej zobaczylismy drzewo, ktore zachowuje sie podobnie jak ta roslina o lisciach w ksztalcie serce - boli! Nie probowalismy go dotykac. Zobaczylismy rowniez male owoce, troche mniejsze od mandarynek, ktore sluza do wyrobu maki i dalej do wyrobu chleba. Tymi wszystkimi czynnosciami zajmuja sie kobiety, a mezczyzni do tajnikow kuchni nie maja dostepu. Kolejna ciekawa roslina byl gatunek paproci, ktorego galezie uzywane sa jako wedki na ryby.
Nastepnym punktem programu bylo miejsce inicjacji dla mezczyzn. Wielkie i mroczne drzewo figowe, w ktorego srodku jest cmentarz. Mali chlopcy w czasie inicjacji sa tam zostawiani na cala noc sami... Podobno kobiety aborygenskie bardzo nie lubia tych miejsc i zle sie w nich czuja. Rzeczywiscie cos w tym jest, podobno 200 z nich zaginelo w poblizu tego drzewa w niewyjasnionych okolicznosciach...
W drodze powrotnej nasz przewodnik pokazal nam narzedzia, malowidla na skale sprzed 20 lat (bo wszystkie stare sie zmyly i chcieli sprawdzic, jak dlugo wytrzymuje farba...) i rosline, ktora pieni sie, jak mydlo! Oczywiscie umylismy rece :-)
Pelni wrazen i nowej wiedzy o Aborygenach, ich zwyczajach i lesie tropikalnym, zostalismy zaproszeni na herbate i kromke z dzemem.
W Ani przerwie na lunch pojechalismy na fish&chips do Port Douglas. Fish&chips jest tu tak tradycyjne i popularne, jak w Anglii, raz ryba jest lepsza, a raz gorsza. Z kolei Port Douglas to kurort nadmorski, w ktorym wakacje spedzal podobno Bill Clinton, a John Travolta i Mel Gibson maja tam swoje rezydencje...
Miasto nie jest zbyt duze, ale dosc ladne, polozone na polwyspie, ktory caly zajmuje. Glowna ulica biegnie prostopadle do linii polwyspu, jak w kazdym miescie pelna jest sklepow, lodziarni i restauracji. Przeszlismy ja tam i z powrotem, na jednym koncu jest plaza i domy wypoczynkowe, a na drugim port, piekne skaliste wybrzeze z palmami i bialy kosciolek z 1880 roku, zniszczony przez cyklon, pozniej odbudowany i majacy piekne okno z widokiem na ocean.
Cyklony w tej czesci Queensland sie zdarzaja. Rowniez w Cairns. Szyby w domach maja grubsze szklo, wszystkie slupy telefoniczne sa poprzyczepiane do ziemi specjalnymi lancuchami, a czesto dachy domow w ten sam sposob sa poprzyczepiane do fundamentow.
Najpopularniejsza uprawa tutaj jest trzcina cukrowa, pozniej banany i kawa. Region jest rolniczo-turystyczny i bardzo sie rozni od poludnia Australii, ktore zwiedzilismy. Malo jest plaz, gdzie mozna sie kapac i rzek, w ktorych nie ma krokodyli... A kangury podchodza wieczorem prawie pod okna :-)