W zwiazku z tym, ze niedziela byla bardzo odpoczywajaca, dzisiaj musielismy zalatwic duzo spraw. W nocy samolot!
Za dodatkowy dzien w hostelu, bez noclegu, ale do momentu wyjazdu, z mozliwoscia korzystania z pokoju, kuchni i lazienki zaplacilismy 10$. Byli tacy, ktorzy na tym skapili, oczywiscie nie smie dodac, ze to byla Niemka!
Mielismy jeszcze rowery (radosc wypozyczania na 24h, a nie na dzien!), wiec znow pojechalismy do Avarua. Najczesciej kupowane wyroby to czarne perly, a w zasadzie cala bizuteria z czarnych perel. Nie sa bardzo drogie, a ladne, jak sie ma zasobny portfel mozna kupic i pozniej handlowac, jak za starych dobrych czasow, ktorych nawet ja juz nie pamietam ;-)
Poza tym jest mnostwo wyrobow z kosci, tradycyjnych chust razem z instrukcja montazu na sobie samej (w chustach chodza tylko kobiety) i koszul z kwiatami. Te ostatnie sa chyba najbardziej popularne.
Dostalismy cynk, ze niedaleko lotniska mozna kupic bardzo dobre ryby. Nazwy mamy gdzies zapisane, ale zadnej z tych ryb nie spotkalam w Europie. Sa bardzo smaczne, ale niestety drogie (12-25$/kg) mimo, ze morze jest na wyciagniecie reki. Ryba nie znajduje sie w tradycyjnym menu mieszkancow wysp, jest tam natomiast mnostwo ziemniakow. Smie twierdzic, ze jest na wyspach zaczetoby produkowac wodke, Europa mialaby calkiem niezla konkurencje, tym bardziej, ze odmian ziemniakow jest tam co najmniej kilkanascie.
Widzielismy dziwny znak drogowy (patrz zdjecie). Okazalo sie, ze jest z nim zwiazana pewna historia, ktora opowiedzial nam Bill. Otoz, jak Bill pamieta, a ma juz prawie 70 lat, na wyspach jeszcze nigdy tubylec nie zostal uderzony przez spadajacego kokosa. Owszem, palmy gna sie na wietrze dosc zlowieszczo, ale jak kokos spada, to zawsze gdzies obok. Pewnego dnia przyjechala ekipa filmowa z Hollywood krecic romantyczna scene pod palma, faceta z gitara. No i oczywiscie kokos spadl dokladnie na jego glowe, natychmiast zostal zabrany do szpitala i zaraz potem do Stanow. Nam sie udalo.
Kolacja nam bardzo smakowala, ale czas przed odlotem sie dluzyl. Obejrzelismy film, spakowalismy sie i musielismy obudzic wlasciciela hostelu, zeby nas zawiozl na lotnisko. Nie zrobilismy tego z lenistwa, ale nie ma innej mozliwosci, aby sie tam dostac, a poza tym hostel oferowal ten transfer :-) No wiec skorzystalismy :-)
Dotarlismy pol-spiacy, oddalismy bagaze i ruszylismy do trzech sklepow w strefie bezclowej. Alkohole, papierosy, slodycze, czyli to samo, co wszedzie. Wczesniej jeszcze musielismy zaplacic podatek wyjazdowy - 30$ od osoby. W Nowej Zelandii tez taki podatek jest i jedynie w Auckland jest wliczony w cene biletu (stan na wrzesien 2008) - warto sprawdzic przed wyjazdem, jesli nie chce sie przywozic dolarow nowozelandzkich, ktorych w Europie raczej nie mozna wymienic.
Jeszcze czekalo nas jedno mile wydarzenie - koncert na lotnisku. Taki, jak przyjechalismy ten sam Jack Numanga (w jedym ze sklepow w strefie bezclowej mozna kupic jego plyty, na YouTube jeszcze nic nie ma). No to znow lecimy :-)