Dookola juz widzielismy, co jest, dzisiaj postanowilismy badac, co jest w srodku.
Mielismy plan, zeby wyjsc wczesniej, ale z planu nic nie wyszlo, wiec o 11 wyruszylismy na spacer. Najpierw musielismy dojsc do wejscia na szlak, co z naszego miejsca zamieszkania trwalo prawie 3 godziny. Szlismy backroad, jest to droga rownolegla do mainroad, ktora obiega cala wyspe dookola. Backroad jest tylko w niektorych miejscach.
Przy wejsciu na szlak jest mapa, razem z profilem wysokosciowym i wszystkimi niezbednymi informacjami. Na szlaku natomiast nie ma zadnych oznaczen i bardzo latwo jest sie zgubic. Przewodniki doradzaja, aby isc z przewodnikiem takim dwunoznym, jednak ja nie sadze, zeby to bylo niezbedne. Mozna sobie poradzic bez, tylko trzeba byc czujnym :-)
Szczyt, na ktory da sie wejsc nazywa sie Te Rua Manga, czyli Igla. Trzeba miec wyobraznie, zeby zobaczyc igle... Ma 413 m.n.p.m, wiec nie jest bardzo wysoki, jednak wychodzi sie na niego pionowo z poziomu 0 m.n.p.m. Szlak jest wymagajacy i polecany osobom w pelni sprawnym fizycznie, ale bez jednego wiezadla w kolanie tez da sie wejsc z mala pomoca kijow trekingowych. Gorzej ze schodzeniem. Wtedy niezbedna jest pomoc osoby trzeciej. Na szlak weszlismy o 13.30 majac 4 godziny drogi przed soba.
W lesie nie warto sie zatrzymywac, bo nie da sie pozbyc insektow i roznych innych robali, ktore orientuja sie, ze idzie obiad. Lepiej sie caly czas ruszac. Warto tez sie rozgladac i podziwiac flore, czasami mozna tez sie natknac na faune, ale ani jednego, ani drugiego lepiej nie dotykac. Dotarlismy na szczyt, a tu kto? Kogut. Najprawdziwszy na swiecie kogut. Oczywiscie zadowolony, ze pokonal trase szybciej niz my, ale juz na sam szczyt bal sie wejsc. Na szczycie tez spotkalismy trojke Hiszpanow podrozujacych po poludniowej polkuli, bylo to bardzo sympatyczne, tym bardziej, ze wiekszosc turystow to Kiwusy...
Przy schodzeniu jest jedno miejsce, gdzie mozna sie zgubic idac za biala rura. Nie nalezy sie nia sugerowac. Po prostu w ktoryms momencie nalezy skrecic w lewo. My tak zrobilismy, bo doradzili nam tam napotkani Nowozelandczycy. Po jakims czasie zorientowalismy sie, ze zgubilismy szlak, choc ciezko wydeptana sciezke w lesie nazwac szlakiem. Wpadlismy do wody i postanowilismy isc wzdluz strumienia, gdzieniegdzie wydawalo sie nam, ze szlak wrocil, ale koniec z koncow udalo sie nam dosjc do drogi asfaltowej przed zmrokiem. Drugi raz natura pokazala nam, ze warto byc ostroznym.
Gdy opowiedzielismy te historie Billowi, wlascicielowi naszego hostelu, powiedzial:
-E? You got lost in the Cook Islands? Oh! You should write a book about this!!! "How to get lost in the Cook Islands?"!