Dzien spedzilismy w towarzystwie Basi, Macka i Agnieszki.
Przyjechali po nas do naszego australijskiego domu i zabrali na wycieczke. Zaczelismy od lunchu niedaleko Adelaide. Ja postanowilam sprobowac specjalu kuchni australijskiej, czyli pie. Pie jest to ciasto, troche podobne do ciasta francuskiego, w ksztalcie kuli lub spodka, moze tez byc z nadzieniem. Smaczne. Lukasz wybral glebokomorska rybe o nazwie barramundi. Jeszcze smaczniejsze. Mozna ja bardzo czesto spotkac w roznych knajpach, barach i restauracjach, podawana jest najczesciej z frytkami.
Po lunchu pojechalismy na Mount Lofty, najwyzszy szczyt w pasmie gor w poblizu miasta. Wialo, zimno, okropnie. No ale w koncu zima...
Jednak ani wiatr, ani zimno nie bylo w stanie sklonic leniwego koale siedzacego na drzewie na najcienszej galezi, aby z niej zejsc w miej chwiejace sie mniejsce. Widok byl rewelacyjny - kulka futra przyczepiona do leciwej galezi chyboczaca sie na wietrze :-)
Stamtad pojechalismy na krotki spacer wzdluz strumyka, ktory w pewnym miejscu zamienial sie w wodospad Gully. Miejsce bardzo spokojne, urokliwe, pogoda sie nieco poprawila, a na samym dole byl nawet budynek przypominajacy nieco polskie schronisko gorskie.
Kolejnym etapem wycieczki byla winiarnia! Winiarnia nazywala sie Penfold's a degustacje przeprowadzala mloda Nowozelandka studiujaca w Adelaidzie produkcje win. Jej rodzice maja mala winnice w Nowej Zelandii, obiecalismy, ze ich odwiedzimy. Wina pyszne :-)
Zadowoleni z degustacji pojechalismy na kolacje. Basia i Maciek zaprosili nas do siebie na jagniecine (tutaj wszyscy mowia na to "lamb", czyli "owca"). Chyba pierwszy raz jedlismy i byla swietnie przyrzadzona! Po obiedzie Maciek poczestowal nas wszystkimi alkoholami, jakie mial :-) Trzymalismy sie twardo!