Dzisiejszy dzien poswiecilismy na sadzenie drzewek. Jest to pewien symbol, oznacza pozostawianie dobrych korzeni w miejscu, do ktorego sie przyjezdza. I dlatego kazdy pielgrzym mial okazje zasadzic drzewo! Sprawa byla o tyle ciekawa, ze kazdy "mlody" rolnik dostal informacje, jak sie jego drzewo nazywa i jakie ma wspolrzedne geograficzne. Wiec za jakies 20 lat pewnie bedzie juz widoczne w Google Maps :-)
Cala impreza byla oficjalnym otwarciem Dni w Diecezji w Adelaidzie, bylo mnostwo mardych glow, chyba nawet szef stanu i nasz zaprzyjazniony arcybiskup, z ktorym kiedys robilismy sobie zdjecia.
Uwage nasza zwrocily toitoi'e, czyli takie przenosne toalety. Z biezaca woda! Pelna kultura!
Przeszlismy kawalkiem miasta, akurat wzdluz placow budowy, co interesowalo tylko niektorych. Dotarlismy do centrum, tam w wielkiej hali natknelismy sie na polskiego rzeznika, ktory prowadzi polski sklep z polskimi produktami (mam nadzieje, ze krowy nie sa polskie...). Prymat i Kucharek sa slawne nawet tak daleko.
Pozniej bylismy na lunchu w Chinatown (calkiem niezle trafilismy - tym razem kuchnia tajska), w katedrze i pojechalismy na imprezke do parafii. Byla tez czesc oficjalna, na ktorej dostalismy wystrzalowe plecaczki, a ks. Jozef dziekowal wszystkim za goscine! Nietrudno zgadnac, kogo zatrudnil do tlumaczen, nie pierwszy raz zreszta. Pracy tej nie chcieli sie podjac nawet anglisci... Bardzo trudne sa takie tlumaczenia, szczegolnie jak sie nie wie, co osoba ktora sie tlumaczy za chwile powie. Jestem pelna podziwu dla tlumaczy symultanicznych.
Po czesci oficjalnej wielu Australijczykow podchodzilo do mnie i mowilo, ze byla "good job". Bylo to naprawde bardzo mile i troche podbudowujace po wszystkich trudach zorganizowania wyjazdu dla 30 osob :-)